0
mycak 21 marca 2020 16:14
-- 21 Mar 2020 16:14 --

Witam ponowne wszystkich ? !
#zostańwdomu
Za oknami grasuje epidemia, siedzimy w domach i czytamy relacje ! :D

Tym razem z kobietą i naszym już prawie półtorarocznym synkiem polecieliśmy przez Dubaj na Filipiny. Wrzucę od razu kilka surowych danych, żeby na szybko zakreślić plan oraz okres naszej podróży:
Wylot 21.02 Katowice -> Dubaj (wizzair)
24.02 Dubaj -> Manila (cebu)
4.03 Manila -> Dubaj (cebu)
6.03 Dubaj -> Katowice (wizzair)
Na Filipinach zrobiliśmy trasę Puerto Princessa -> Port Barton -> El Nido -> Puerto Princessa
Dubaj
Temat jest już przewałkowany na sto różnych sposobów więc nie będę się rozwijał. Na przylocie i powrocie poza sztampowymi miejscami jak Burji Khalifa, Dubai Mall, Jumeirah Beach, Jebel Ali Beach, Marina połaziliśmy jeszcze po Al Ittihad Parku, po którym latały papugi (szok!) . Skorzystaliśmy też z patentu śniadania w At. Mosphere i za cenę jednego wjazdu na taras widokowy, mieliśmy swój prywatny spot z takim samym widokiem i ze śniadaniem w cenie. Jako istotną rzecz dodam jeszcze, że wchodzi u nich nowa sieciówka marketów WaitRose, która oferuje bardzo przystępne ceny oraz przepyszną garmażerkę, w której zaopatrywaliśmy się niemal codziennie. Wrzucam parę zdjęć żeby nie było. Rozpisywać się będę później.
Tak więc przechodzę do Filipin.

Dzień 1.
Wylądowaliśmy koło południa w Manili. Zaraz po odebraniu bagaży próbujemy połączyć się z lotniskowym wifi w celu złapania taryfy w postaci GRABA. Niestety na przylotach to wifi jest bardzo słabe i nasze próby szczezły na marne. Po wyjściu przed Terminal zobaczyliśmy budkę właśnie GRAB-a, gdzie można zamówić kierowcę. Dosłownie po pięciu minutach od naszego zgłoszenia przyjechał kierowca, który za 250 peso zabrał nas do hotelu.
Hotel nasz zasługuje na oddzielny akapit. Znajduje się mniej więcej 10-15 min drogi od lotniska w niezbyt zachęcającej okolicy (trochę ładniej niż w slumsach). Mimo tego sam w sobie był rewelacyjny. Nie czuć w nim było jakiegoś luksusu ale przemiła obsługa, 7eleven tuż obok, wystrój korytarzy, jadalni, recepcji – wszystko z milionem przeróżnych i ciekawych gadżetów na ścianach – robiło robotę.
Na ten dzień nie zaplanowaliśmy kompletnie nic. Chcieliśmy odpocząć po locie i naszykować się i psychicznie i mentalnie nazajutrz, kiedy to mieliśmy kolejny dzień podróży. Na dachu hotelu znajduje się restauracja i bar z zajebistą panoramą na całą Manile. Spędziliśmy tam więc cały wieczór.

Dzień 2
Z Hotelu wróciliśmy na lotnisko również GRAB-em i ok 13 mieliśmy lot do Puerto Princessy. Po zorganizowaniu się i wyjściu z terminala zaczęliśmy szukać od razu busa do Portu Barton. Plan zakładał wyjazd najpóźniej o 15. Z uwagi chyba na Koronawirusa i ogólnie zmniejszoną liczbę turystów na Filipinach po dwóch godzinach czekania nie doszła ani jedna chętna osoba do Portu. Zdesperowani kierowcy zaproponowali nam po czwartych z rzędu negocjacjach prywatny przejazd za trochę ponad 1/3 standardowej ceny. Ceny oczywiście za całego busa. Trochę niepocieszeni tym faktem i z uwagi na naszego malucha przyjęliśmy ofertę. Chociaż z drugiej strony zostawało nam jedynie zabookowanie hotelu w Puerto i wyjazd na drugi dzień więc już woleliśmy mieć wszystkie męczące sprawy za nami. Dojazd zajął nam 3,5 godziny i po 20 byliśmy na miejscu. Jako, że za mało było nam komplikacji to nasz Guesthouse totalnie nie był przygotowany na nasz przyjazd. Mało tego, nawet nie był świadomy tego, że się dzisiaj pojawimy… :D Koniec końców udało się jakoś ogarnąć sytuację i mogliśmy się w końcu zakwaterować na dłużej. Zjedliśmy jeszcze dobrą kolację u poczciwej staruszki prowadzącej tutaj knajpę i poszliśmy spać.
I tak w zasadzie dopiero od tego momentu zaczeła się nasza prawdziwa Filipińska przygoda.

Image

Image
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

-- 21 Mar 2020 16:17 --

A jako Prelog do kolejnych odsłon wrzucam jeszcze na szybko zmontowany przeze mnie film z Portu Barton oraz z El Nido.

https://www.youtube.com/watch?v=Cr9i5Xb4tO0

https://www.youtube.com/watch?v=HV1DSR4U4wc&t=14s@KlaudiaMojaPodroz nasze odczucia po Manili mamy podobne, gdyby nie nasz Hotel to byśmy byli przerażeni pewnie :)

Dzień 3.
Obudziły nas z rana przebijające przez ściany naszego urokliwego bungalowu promienie słoneczne. Szybka toaleta i stawiliśmy się jako drudzy na śniadaniu, gdzie po chwili zajadaliśmy się świeżymi owocami i klasyczną filipińską jajecznicą z kawą. Wszystko to w towarzystwie kilku obecnych kotów, z którymi zakolegował się nasz mały syn. Przy śniadaniu poznaliśmy staruszków- Filipińczyków, którzy pierwszy raz w życiu przybyli do Portu Barton. Zadziwiający był fakt, że dysponowali naprawdę wielką wiedzą o Polsce zwłaszcza za czasów drugiej wojny światowej i bardzo nas szanowali za historię. Jak widać są jeszcze ludzie w odległych zakątkach, którzy nie myślą, że obozy pracy należały do Polaków ?

Po jedzeniu szybko ustaliliśmy plan działania a gospodarze skontaktowali nas z lokalnym kapitanem. Sama plaża w Porcie Barton do urokliwych nie należy. Masa łódek, brudna woda i wiele śmieci nie są zachęcające do spędzenia popołudnia na niej. Plan więc zakładał popłynięcie na pobliską Malibu Beach, gdzie mieliśmy spędzić większość dnia. Jak zaplanowaliśmy tak też się stało i zaraz po 9:00 wsiadaliśmy na łódkę z wcześniej umówionym kapitanem. Piętnaście minut później byliśmy na miejscu. Można też tam się dostać skuterem ale ze względu na najmłodszego w teamie skuter podczas pobytu zdecydowanie odpadał.

Umówiliśmy się z Ronaldem na odbiór o danej godzinie i mogliśmy zacząć plażowanie. Malibu Beach należy do czegoś w stylu Resorto/Guesthousu i na wstępie musieliśmy zapłacić za permit – coś koło 7-8 zł w przeliczeniu na polskie. Miejsce bardzo przyjemne. Bardzo ładna i zadbana plaża z krystalicznie czystą wodą. Ponadto dużo cienia i dostępne do użytku wszechobecne hamaki. Ponadto jeszcze knajpka z barem oraz prysznice więc wszystko czego trzeba. Żadnej komerchy się nie czuło a na miejscu myślę, że nie więcej jak 30 osób przez cały dzień. Na pluskaniu, zabawach w piachu i miedzy palmami zeszło się do 16:00 kiedy to wróciliśmy do miasteczka.
W miasteczku urządziliśmy sobie dłuższy spacer. Tak naprawdę w godzinę można przeczesać wszystkie zakamarki. Jest to bardzo kameralne miejsce i nie czuć aż tak jeszcze turystyki. Do tego bardzo przystępne ceny w knajpach. Od razu nas to miejsce ujęło a to był dopiero pierwszy dzień.

Tuż przed snem zamawiamy jeszcze u nas Kraba i decydujemy się co będziemy robić kolejnego dnia.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

ImageDZIEŃ 4.

Schemat bardzo podobny do dnia wcześniejszego. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się na Pamoayan Beach. Po śniadaniu skierowaliśmy się z ekwipunkiem w pobliże portu, gdzie poczekaliśmy na Ronalda . W międzyczasie nasz młody bohater zakumplował się z dwiema lokalnymi dziewczynkami ?

Pamoayan Beach jest oddalona od miasta jakieś 25 min drogi łodzią. Po drodze do niej znajduje się nieduży sand bank z dużą ilością starfishów. Podczas dobijania do brzegu uderzył nas od razu ogrom plaży. Ciężko było ją wzrokiem ogarnąć. Znalezienie piknikowego miejsca zajęło nam kilka minut i mogliśmy w pełni cieszyć się dniem. Wystarczyła godzina, żebyśmy się zachwycili plażą. Praktycznie żywej duszy na niej nie było. Jedna mała knajpka, w której pracowała poczciwa starsza pani oraz lokalna rodzina sprzedająca kokosy oraz karmelizowane banany za grosze. Poza tym pusto. Pod względem dziecka plaża niemalże idealna. Łatwo znaleźć cień a do tego praktycznie 100 metrowy odcinek płycizny z wodą mniej więcej do kolana. Woda tak się tu nagrzewała, że wchodziło się jak do zupy. Jest to jedno z tych miejsc, w którym z łatwością można oczyścić umysł.

Na pierwszym spacerze zauważyliśmy tysiące małych starfishow (dosłownie). Wszystkie znajdowały się w kałużach ostałych po odpływie. Później zauważyliśmy też pierwsze meduzy. Pierwsze bo podczas całej podróży widzieliśmy ich setki – niestety trafiliśmy na sezon. Na szczęście większość z nich nie jest toksyczna.
Koło południa złapał nas pierwszy i ostatni deszcz jakiego doświadczyliśmy na Filipinach. Popadało intensywnie 20 minut a potem znowu wyszło słońce i tak do końca wyjazdu już tylko patelnia. Po godzinie 14 zaczęły dopływać łodzie z turystami. Podobnie jest też na Malibu Beach. Dzieje się tak dlatego, że obie plaże widnieją jako punkty końcowe miejscowych boat tripów. Dla nas był to znak, że niedługo się pojawi po nas kapitan. Tak tez się niedługo stało i wróciliśmy na kwaterę.

Jeżeli ktoś kocha dziewicze i dzikie miejsca to tutaj tak właśnie jest. Tego było nam trzeba i czegoś takiego oczekiwaliśmy od Filipin.

Po powrocie standardowo poszliśmy na obiadokolacje. Szczególnie upodobaliśmy sobie najgorzej wyglądającą knajpę chyba ze wszystkich w miasteczku. Knajpkę, gdzie na jedzenie niestety czeka się dłuuuugo ale później ilość na talerzu oraz smak wszystko rekompensują.

Image

Image

Image

Image

Image

ImagePrawie bym zapomniał napisać dlaczego w tytule relacji znajduję się Bibi… Otóż od pierwszego dnia w Porcie Barton wiele ludzi nas zaczepiało ze względu na Kacperka. Za każdym razem słyszeliśmy zachwyty nad naszym podopiecznym i zauważyliśmy, że Filipińczycy nie mówią ani baby ani bejbi tylko właśnie bibi ? Do samego końca naszej podróży dzień w dzień słyszeliśmy Bibi po kilkanaście razy. W pewnym momencie dostosowaliśmy się do miejscowych i sami tak na małego zaczęliśmy mówić ?

Dodam jeszcze, że właścicielka naszych chatek miała rok starszego syna Patricka, z którym nasz mały się zakolegował i wszystkie poranki oraz wieczory należały tylko do nich ?

DZIEŃ 5.

Był to dzień kiedy mieliśmy wykupione bilety na busa do El Nido. Wyjazd planowany był na godzinę 17:00 więc jeszcze cały dzień mieliśmy na korzystanie z zalet naszej mieściny. Ze względu na dostępność prysznicy postanowiliśmy popłynąć znowu na Malibu Beach. Muszę od razu napomknąć o rafie, która znajduję się przy tej plaży bo jest zachwycająca. Była ona bardzo miłym zaskoczeniem a w dodatku przytrafiło mi się jedno z bardziej niewiarygodnych wodnych przeżyć w moim życiu.

Całość mojego pływania trwała około 40 min i mniej więcej po piętnastu zauważyłem małą, żółtą rybkę tuż przed moim nosem. Jakie było moje zdziwienie jak przez kolejnych 25 pływała ze mną ramię w ramię. Mało tego – wypłynąłem mniej więcej na 50 metrów od brzegu, gdzie mnie znalazła i po wspólnym pływaniu odprowadziła do samego lądu I nie mówię teraz o płyciźnie przy brzegu tylko dosłownie o wodzie do kostek. Stałem jeszcze chwilę z nią w takiej wodzie właśnie po kostki, aż ją fale wyrzucały a ona i tak wracała do nogi i nie miała zamiaru się rozstawać. Czułem się normalnie jakbym wyprowadzał ją na spacer. Nigdy wcześniej nic podobnego nie zarejestrowałem. Totalny odlot !

Po kilku ukojnych godzinach odpoczywania w tropikach zdecydowaliśmy się zrobić spacer na sąsiadującą Coconut Beach. Są dwie drogi aby się tam dostać – jedna drogą na okrętkę i druga po skałach przez wodę Oczywiście wybraliśmy tą gorszą i poszliśmy z młodym na rękach drogą. Trochę też ze względów bezpieczeństwa. Niestety okazało się że stumetrowy odcinek w linii prostej to około pół godziny drogą idąc to w dół to w górę. Osiągając cel trochę żałowaliśmy, że dopiero na sam koniec tam się pofatygowaliśmy. Woda prezentowała się bosko, aczkolwiek z uwagi na sporą ilość skał pływanie zalecałbym w butach. Ponadto było jeszcze luźniej niż na Malibu a w dodatku po plaży hasały świnki niemalże jak na Bahamach :D Trochę czas już nas naglił więc tak naprawdę zatrzymaliśmy się na jakieś 5 min a później przeszliśmy ją całą wzdłuż by tym razem wrócić do naszych hamaków przez wodę. Idąc tą drogą z Malibu unika się również opłaty za wejście na plaże. O 14 mieliśmy zaplanowany powrót z kapitanem do portu. Rozegraliśmy przedwyjazdowe jedzenie, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy na terminal by odjechać do El Nido.

Wyjechaliśmy planowo ale po drodze doświadczyliśmy nieprzyjemnej sytuacji, kiedy to pod pozorem „złego samopoczucia” kierowcy upchali nas – pasażerów – do drugiego busa na trasie, gdzie jak sardynki z bagażami wszędzie gdzie się da dojechaliśmy po trzech godzinach do celu. W El Nido hotel mieliśmy tuż przy terminalu więc po chwili odebraliśmy pokój i od razu zamówiliśmy udział w Boat Tripie dnia kolejnego.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Patrick :)
ImageDZIEŃ 6.

Na wstępie sprostuje, że nie zaklepaliśmy wycieczki łódką tego dnia tylko nazajutrz. Na pierwszy ogień w El Nido poszły sztampowe plaże Las Cabanas, Nacpan i Lio. Spod kwatery pojechaliśmy prosto na tą pierwszą. Była wczesna pora i do końca słońce jeszcze nie wyszło zza chmur więc kolory razem z klimatem otoczenia jakoś nas zbytnio nie zachęciły. Pokręciliśmy się półgodziny i uznaliśmy, że jedziemy dalej. Tak więc wróciliśmy do drogi i złapaliśmy trzykołowca. Z kierowcą dogadaliśmy się na kurs do Nacpan i z powrotem do domu przez Lio. Trzykołowiec był jedyną naszą opcją transportu w El Nido po drogach. Naszej pociesze wyjątkowo wewnątrz kabiny motocykla się podobało więc nie było też żadnych problemów z wierceniem się i w miarę bezpiecznie się wszędzie dojeżdżało. Mniej więcej po 40 minutach jazdy z Las Cabanas udało się dojechać na Nacpan.

O Nacpan przed wyjazdem czytałem bardzo dużo opinii, w którym zauważyłem bardzo dużo zachwytów nad tym miejscem. W związku z tym oczekiwania były sporo i liczyliśmy na coś naprawdę zajebistego. Pierwsze nasze wrażenia trochę się rozminęły z doświadczeniami innych podróżników w to miejsce. Plaża fakt jest olbrzymia i dosyć szeroka natomiast bardzo mocno skomercjalizowana na tą chwilę. Wszędzie pełno leżaków, parasolek, barów itd. Przejrzystość wody też nie jest jakaś urzekająca moim zdaniem. Dużym minusem było też to, że w bardziej odsłoniętych miejscach tego dnia strasznie wiało i piasek co chwilę lądował w oczach. No ale cóż co się zobaczy już się nie odzobaczy a my chociaż wyrobiliśmy sobie opinię. Zbadanie Nacpan zajęło nam ze trzy godziny i ruszyliśmy na Lio Beach.

Lio można powiedzieć, że jest zupełną odwrotnością Nacpan pod względem panującego klimatu. Nie czuć tam było, żadnego lansiarstwa ani pośpiechu. Zamiast palm przeważały olbrzymie tropikalne drzewa a wśród nich porozwieszane wszędzie przyjemnie wyglądające ozdoby. Była to też najczystsza ze plaża z całej trójki. Kolor i przejrzystość wody podobnie jak na Nacpan. Bardzo przyjemne i łagodne zejście na głębiny. Cisza i spokój idealnie definiują to miejsce. Po czasie zauważyliśmy też nieduży ciąg straganów, gdzie dzieci pod opieką rodziców sprzedawały własnoręczne wyroby jedzeniowe. Można tam było znaleźć niemal wszystko – od pysznych ciast, przez zupy, lemoniady po spring rollsy i krewetki. Nie omieszkaliśmy zostawić u nich parę peso. Na Lio Beach w związku z bliskością lotniska też jest zakaz latania dronem i grozi spory mandat więc warto zapamiętać… a właśnie w związku właśnie z lotniskiem samoloty lądują tu praktycznie na plaży. Mnie niestety zobaczenie z bliska lądowania ominęło bo poszedłem z maluchem pod prysznic ☹.

W ten właśnie sposób zbliżył się wieczór i wróciliśmy z czekającym na nas przez cały dzień kierowcą. Po kolacji poszliśmy jeszcze na przegląd lokalnych straganów, na których w tym roku 60 proc to oczojebne oceanpacki ? .

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

tropikey 21 marca 2020 16:34 Odpowiedz
Miła odskocznia dla oka :)
klaudiamojapodroz 22 marca 2020 20:02 Odpowiedz
bardzo nie lubię Manili :( nie czuję się tam zbyt bezpiecznie, a jakoś powietrza jest koszmarna. Sama korzystam z połączeń przez Cebu - całe szczęście też mają lotnisko obsługujące loty międzynarodowe
klaudiamojapodroz 23 marca 2020 05:08 Odpowiedz
bardzo nie lubię Manili :( nie czuję się tam zbyt bezpiecznie, a jakoś powietrza jest koszmarna. Sama korzystam z połączeń przez Cebu - całe szczęście też mają lotnisko obsługujące loty międzynarodowe
adi-tiger 30 marca 2020 14:49 Odpowiedz
mega relacja! Super fotki! Fajna wycieczka i relacja ;)